Moje pierwsze doświadczenie w nauczaniu języka angielskiego to przedszkole, następnie szkoła podstawowa, liceum (nie było jeszcze gimnazjów) a następnie coś, co zaważyło na mojej całej późniejszej karierze zawodowej-nauczanie przyszłych nauczycieli języka angielskiego w malutkiej miejscowości Lishi, w prowincji Shanxi w północnych Chinach. Moja „grupa” składała się 45 studentów w wieku 19-20 lat, w tym jednego nieczynnego- „obserwatora” z nadania partii w celu kontroli przekazywanych treści (to były lata 90-te). Nawiasem mówiąc, ten osobnik w wieku ok 50 lat nie władał zupełnie angielskim ;). Pośród różnych teoretycznych i praktycznych przedmiotów miałam oczywiście „Speaking”. Na początku byłam przerażona ilością moich studentów i 100% frekwencją na zajęciach, ale nic tak nie dodaje siły jak postawienie przed ścianą. Naładowana na NKJO i na studiach całym szeregiem praktycznych wiadomości na temat komunikatywnego nauczania, postanowiłam jakoś te metody wdrożyć. Na szczęście przywiozłam ze sobą bardzo dużo różnego typu zdjęć, rysunków, które można wykorzystać jako „prompts”. Podstawowym problemem był brak ksero, oraz limitowany przydział na papier (!). Kopiowanie zatem odbywało się oczywiście ręcznie, podobnie jak i tworzenie wszystkich pomocy dydaktycznych typu karty obrazkowe, itp przy równoczesnym maksymalnym wykorzystaniu otrzymanego, oraz cudem pokątnie zdobywanego papieru. Muszę w tym miejscu wyjaśnić, jaki w ogóle był to rodzaj papieru. Wychowana w komunizmie nigdy wcześniej nie widziałam czegoś takiego. Biorąc pod uwagę gramaturę naszego obecnego standardowego papieru ksero- 80g, papier, który miałam do skromnej dyspozycji miał chyba gramaturę maksymalnie 10g. Był tak cienki, że świetnie funkcjonował jako kalka- kopiowanie dzięki temu było właściwie proste, może gdyby nie liczebność studentów. Potem umożliwiono mi używanie skomplikowanego systemu kopiowania ze specjalnej niebieskiej kliszy woskowej. Przygotowanie takich materiałów było tylko ciut szybsze i wymagało precyzji. Otrzymałam maszynę do pisania i kilka arkuszy wosku. Arkusze były spore, wielkości mniej kartki A 3. Pisało się na maszynie tekst, który wybijany był po prostu przez młoteczki maszyny wprost na arkusz wosku. Trzeba było bardzo uważać, aby nie zrobić błędów, na maszynie nie ma niestety klawisza 'delete’. Zanosiło się taki maksymalnie zapisany ćwiczeniami arkusz do pani, która transferowała go za pomocą tuszu specjalną maszyną na kartki papieru (dalej o gramaturze 10g). Następnego dnia odbierało się gotowe. Nie wyobrażacie sobie jaką radość może sprawić plik kartek z ćwiczeniami, czy innymi materiałami do nauczania! Dumna zanosiłam ostrożnie plik cieniutkich kartek do pokoju i zabierałam się za wycinanie potrzebnych materiałów. Przychodziło mi na myśl zdanie mojej wspaniałej Pani metodyk z Kolegium, która zawsze przestrzegała nas, że „dobry nauczyciel musi włożyć tyle samo minut w przygotowanie lekcji, ile ta lekcja będzie trwała”. Moje trwały po 90 minut, ale na przygotowaniu spędziłam jednak przynajmniej dwa razy tyle.
No i co mi to dało?
Otóż to doświadczenie, wówczas często doprowadzające mnie do rozpaczy, dało mi umiejętność przeprowadzenia zajęć na jakikolwiek temat całkowicie bez podręcznika, z minimalną ilością dostępnych materiałów. Nauczyło mnie, że warto odkładać wszelkie zdjęcia, broszury, mapy, itp., nie mówiąc już o oszczędności papieru-wykorzystywaniu ścinków na których sami uczniowie mogą napisać polecenie, słowa, cokolwiek co przyda się w „pair work” i wszelkich ćwiczeń z mówienia. Teraz uczę bardzo małe dzieci, więc mój arsenał rzeczy „przyda się” jest ogromny. Ależ ile możliwości dają takie prawdziwie przedmioty i jak wspaniale i twórczo możemy wykorzystać swoją wyobraźnię! Czego życzę wszystkim nauczycielom.
Anna Rattenbury